Kiedy się wypełniły dni i przyszło zmarznąć zatem, prosto z
nieba tabuny chmur szły nad Wisłą i nad miastem. A zima była piękna tego roku. Z
oddali spojrzał okiem swym spokojnym Ojciec Pijok:
- Wawelu nie widać. O co chodzi w tym... – myślał,
puszczając obłoki dymu z zabytkowej fajki, znalezionej u przeora.
I szedł tak zadumany, stawiając krok za krokiem, tak samo
mijają miesiące i dni, i mija rok za rokiem. I nim się spostrzegł, trzeszczy
coś złowrogo spod stóp jego. Ziemi nie widać, gdzie jest ląd?
-Dlaczego tu jestem, ach, dlaczego?! – krzyknął.
Ktoś biegnie na ratunek mu. Wisła się zaś buntuje. Pod stopą
księdza pęka lód, aż serce się w nim gotuje. Coraz trudniej oddychać mu, a para
buchnie wkoło. Już stopą czuje wody dotyk.
- Psia kostka! – głośniej przekląć chciał, lecz spojrzał,
ktoś przybywa. Dziwny ten gościu wygląd miał. Spod kurtki szlafrok zwiewa. Na sobie
miał pasiasty strój, a nogi wychudzone. Szponiastą dłonią sięga go, ach, dłonie
ma zlodzone.
- Ratunku! – Krzyknie słabo ksiądz. – Ratunku, ach na pomoc!
Nikt nie przychodzi, tylko on (a dłonie ma czerwone).
Szarawe włosy sterczą mu na głowie niczym słoma. Wyłupiastymi oczy patrzy on
jak Pijok prawie kona.
Już blisko prawie życia kres. To już ostatnie tchnienie.
Nagle...
- Ach, to tylko sen... - pomyślał Ojciec Pijok, wstając z podłogi, na
której w niewyjaśniony sposób znalazł się tej nocy. Całe szczęście nie było w
nim ani wody, ani dymu. Niestety po znalezionej starej fajce przeora też nie
było ani śladu.
Odeszłam od okna zakonu i poszłam w stronę wałów nadwiślańskich.
A więc to były ów raj zielony. Tylko to nie był Niemen, a Wisła. Nasza prastara
krakowska Wisła. Tylko jakoś wcześniej nie zauważyłam smoka na Wawelu. A może
go tam wcale nie było, gdy przekroczyłam bramę piekieł?
Mimo tego odetchnęłam z ulgą. Rozejrzałam się po znanym
nadbrzeżu. I prawie poczułam to, co czuł duchowny, gdy we śnie lód rozstąpił się
pod jego stopami.
- Czekaj! – powiedziałam na głos. – Przecież brat Albert
został po tamtej stronie bramy... Czy oni...?
Już zaczęłam wątpić, gdy dzwony zaczęły głucho brzmieć. W
tym momencie lód się rozstąpił niczym Morze Czerwone, zaś przez utworzoną tak
nić wody popłynęła zabytkowa fajka. Z oddali zobaczyłam tylko, jak wystaje z
niej niewielka kartka z napisem: „10 kwietnia na Wawelu, Twój brat...”. I
wówczas wszystko stało się jasne.
Czas minął tak szybko, że nawet nie zauważyłam, że to już
dziś jest ten dzień. Czułam się, jakby ktoś przewinął taśmę filmową do przodu,
jakby wiedział, co ma się wydarzyć. Nie chciałam się nad tym zastanawiać. Wolałam
raczej przycupnąć na niewielkim wzniesieniu nieopodal wejścia na zamek
królewski. Zaczęło się już robić widno, gdy zauważyłam dwóch mężczyzn. Jeden
dostojny, poważny, zadbany. Drugi zgarbiony, bez buta, w poszarpanym i
nadpalonym odzieniu w paski, z włosami rozbuchanymi na wszystkie strony niczym zaniedbana
trawa. To chyba oni. Tak! To na pewno oni – Ojciec Pijok i Brat Albert! Idą,
trzymając się pod rękę. W wolnej ręce mają zimnego Lecha.
Nim się spostrzegłam, zniknęli gdzieś. Ehhh... to mogło być
takie ekscytujące. Jedno jest pewne, idą tak z tym zimnym Lechem przy sobie,
zataczając się lekko.
Następny temat: Co orze morze?
Termin: 27.02.2021