Boże Ojcze Wszechmogący
W niebie na tronie siedzący
Pomnóż myśli moje małe,
By przyniosły Tobie chwałę.
Ty człowiecze, mały, biedny,
Słuchaj modłów, płaczów rzewnych,
Byś u progów bram Piotrowych
Był do przyszłych żyć gotowy.
Nikt nie ujdzie śmierci władzy,
My wobec niej mali, nadzy.
Więc się szykuj młody, stary
Na śmiertelne lekcje, kary.
Co przyniesie nam kostucha?
Kto chce wiedzieć, niechaj słucha.
Polikarpus przed wiekami
Chciał ze śmiercią wymienić się zdaniami,
Aby pięknie móc umierać,
Nie jako skórę z ciała zdzierać.
Dane mu to było, wiecie,
By mógł piękną śmierć mieć w świecie.
Co mędrcowi rzekła ona?
„Lękasz się, jakbyś miał skonać...
Lecz nie lękaj się tym razem,
Bo gdy stanę przed obrazem
Twym za raz następny
Bardziej będziesz zlękniony, posępny”.
Od tych czasów lat minęło
Chyba z 500, coś się wzięło
Przewinęło.
Coś zmieniło? Kto to wie?
Co się stało, jak i gdzie?
Dziś my nowych mędrców mamy,
Chociaż imion ich nie znamy.
Jeden z nich w ubogiej szopie
Już swój własny dołek kopie,
By w śmiertelnym zadumaniu
Schować się w własnym mieszkaniu.
Już niewiasta biała kroczy,
Widać u niej wzrok złowroczy,
Widać u niej piersi nagie,
Spod sukienki – dłonie śniade.
Podkrążone lica obie,
Długi nos złamany w sobie,
Włosy jakby poszarpane,
A na włosach wianki sprane.
„Jaśku mój mnie tak zostawił,
Jaśku kochał, i tak sprawił,
Żem się śmierci doczekała
I sama Kostuchą stała.
Czemuś więc mnie wzywasz, panie?
Nic ci ze mną się nie stanie.
Chociaż władzę mam w tych dłoniach,
Choć uczestniczę w pogoniach,
Choć mi podlega kaskader,
Co ma wiary w siebie wiele nader,
Choć nie wolnym od mej władzy,
Andrzej, Lech, Piast, ludzie nadzy...
Nie miej strachu w sercu swoim,
Przyjrzyj się dziś licom moim.
Bo w następnym mym spotkaniu
Nie trwać będziesz w oczekiwaniu”.
A magister rzecze smutnie:
„Kosa Twoja nos mi utnie!”
„Eże mistrzu drogi Twojej,
Pozwolisz, że z łaski swojej
wskażę Ci, że w dłoni mojej
Nie mam żadnej kosy swojej.
Ani sierpa też żadnego
Ani miecza też innego.
W mej dłoni nie spałam świecy,
Piasek w klepsydrze nie leci,
Ni zegarka na mej dłoni.
Co Cię tak przede mną broni?”
Mistrz powoli z dziury wstaje,
(chyba dzielnego udaje).
Stanął wnet na obie nogi,
Wyprostował się, aż srogi.
Śmierć się jakby wnet zmalała.
Jeszcze bardziej pobledziała.
Oczy swe spuściła na dół,
Wówczas jakby pękła na pół.
Mistrz zadaje swe pytania:
„Mam Ci wiele do zadania.
Z jakiej Śmierci ty krainy?
Czyżbyś była z Ukrainy?
Gdzie Twa matka, ojciec Twój,
Kto twój ślubny trzyma zwój?”
Kostucha swe oczy wzniosła.
Jakaś mała jest, lecz wyniosła
I tak mówi do rozmówcy:
„Jacyś wszyscy tak mali, krótcy,
Przecież w świecie tak globalnym,
Nie można być aż tak lokalnym.
Nikt nie oprze się mej mocy,
Rano, we dnie, w wieczór, w nocy.
Gdy mnie wezwiesz ku pomocy,
Strzelę w Ciebie niczym z procy”.
„Nic nie dadzą w banku zera,
Sześć, niczym u milionera?
Nie pomogą czeki grube?
Ni mężczyzny ciało chude?
Nie pomoże koń pod blachą,
Ostatecznie z kawą ciacho?”
„Eże, Jaśko mnie zostawił,
On tak samo dawniej prawił.
On też obiecywał krocie,
Aż skończyłam w tej miernocie.
Jakże ty od Jaśka mniejszy,
Miałbyś dla mnie być cudniejszy?
Nie pomogą żadne cuda.
Próbuj, może Ci się uda... „
Wtem magister się zamyślił,
Jakby mu się wnet sen przyśnił,
Lecz po chwili znowu ożył,
Już się tak Śmierci nie trwoży,
Tedy śmielej nieco pyta:
„Wejdziesz ze mną do koszyka?
Spróbujemy smaków nowych,
Zamiast znanych już, gotowych.
Poznasz nowe obyczaje,
Nowych ludzi, nowe kraje.
Co przyniesie ci posucha?
Będziesz tak żyć bez pastucha?”
Śmierć mu na to odpowiada:
„Jam nie głupia, ale blada.
Co mi pastuch dopomoże,
Chyba tylko rzepak, zboże,
Może cukrowych buraków,
Kilka desek spod tartaku.
Nie rozumiesz, że Kostucha
Kocha nie ciało, lecz ducha.
Nie obchodzi mnie majątek,
Ciało dobre, ciało skąpe...
Nie dla mnie są kosztowności
Ni inne rozmaitości.
Potrawa mi też nie leży
Na żołądku czy odzieży.
Chcesz mnie pojąć, pojmij proszę,
Lecz żalów ja Twych nie znoszę.
Nie odzieje mnie Marynarz,
Poliglota, weterynarz,
Nie polubi mego ciała
Piekarni ekipa cała.
Od dłoni mojej z daleka
Stoją dekarz i aptekarz.
Lecz ja wezmę wszystkich ich
Na wielkich posłańców swych”.
„Droga śmierci, powiedz zatem,
Czemuś jest lekarzy katem?
Jaka zatem jest sens walki
O los wiecznego życia kalki?”
„Mówisz, że ów ci zbrodniarze,
Co nazywasz ich lekarze,
Jako mieliby mieć moc dać życie.
Ech... Czemu na mnie się skarżycie?
Każdy dzień miał urodzenia,
Dla każdego dzień zemdlenia”
„Śmierci moja, lecz gdy się schowam,
To czy życie swe zachowam?”
„Już się przede mną chowali,
Lecz się potem gotowali
W cudzym domu niczym świnie.
Kto ucieka, niechaj ginie!
Inni w szafie się zamknęli,
Od niedzieli do niedzieli,
Inni o nich zapomnieli,
W piekle potem Ci spłonęli.
Chcesz wykopać dziurę całą,
Dalej, szybko, żywo, śmiało.
Niechaj inni jeno patrzą,
Jako Cię tam biorę na czczo.
Nie uciekniesz mojej sile,
Choć biegniesz, zostaniesz w tyle.
Czy rozumiesz, com Ci rzekła,
Byś nie przeszedł bramy piekła?"
„Jestem zostawiony chyba na rozstaju,
Od początku powtórz, bo nic nie pojmaju".
Nowy temat: Nikt się nie spodziewa radosnych konwiskadorów.
Termin: 30.05.2020