Gdańsk – miasto marzeń. Marzeń o dostępie do morza. Marzeń o nowej, lepszej przyszłości. Marzeń o zmianach. Marzeń bezkresnych niczym oglądany z plaży w Brzeźnie horyzont. Tak, to jest prawdziwy dom. Miasto, które wiele widziało i jeszcze więcej słyszało. Miasto wolne, a zarazem miasto, z którego brutalnie zostali wypędzeni jego rdzenni mieszkańcy.
My, wyrzuceni z okręgu lwowskiego, ciągle płaczemy: „Lwów jest nasz”. Na krew naszych matek! Czy wyrzuceni stąd Niemcy też z utęsknieniem wołają: „Oddajcie nam Gdańsk”? A ja tak siedzę w lekko kołyszącej się łodzi i myślę: „Chyba zaraz dostanę choroby morskiej”.
Po raz pierwszy w życiu poczułam się jak wróżbita Maciej. Skąd ja to mogłam wiedzieć? Całe szczęście burta była blisko. Spojrzałam w szarobrunatną otchłań i oddałam to, co mogłam na ten czas oddać. Szczerze mówiąc, dziwnie niewiele tego było. Musiało się chyba strawić w ogniu, jeszcze tam, w Hiszpanii. No nic. W każdym razie odetchnęłam z ulgą, zasysając się morskim powietrzem.
Fale szumiały z lekka. Mewy krzyczały nam nad głową. Statek powoli dobijał do brzegu. Nagle wszystko zamilkło. Ptaki zatrzymały się w locie. Fale znieruchomiały. Statek stanął przechylony lekko w lewo. Spojrzałam dookoła. Świat się zatrzymał niczym na obrazie. Niepewnie wyjrzałam za burtę. Woda była jak z papieru. Nie było mowy, aby dopłynąć. Chcąc nie chcąc musiałam z łodzi wyjść. Okazało się, że niczym Piotr apostoł, przeszłam suchą stopą do lądu. Na odchodne jeszcze raz spojrzałam w nieruchome fale i ruszyłam w dalszą podróż.
Na ulicy Długi Targ przywitał mnie sam Neptun, radośnie machając do mnie trójzębem. W oknie na poddaszu z ciekawością przyglądała mi się panienka z okienka. Kawałek dalej swój warsztat miał lalkarz. Obok niego był sklep rzemieślniczy. Na każdym kroku widać było symbole dawnych cech działających w granicach miasta. Kiedyś to tu musiało się żyć.
Nagle zza wielkiej tafli betonowych domów wystrzeliły w górę fajerwerki. Światełko do nieba radośnie rozświetliło wieżę katedry Mariackiej. Wśród ciszy kart historii usłyszeć można było cichą wrzawę. To padł prezydent. LGBT, nie to nie to... Jakiś inny czteroliterowy skrót pojawia się na banerach i bilbordach. Słyszę znajomy głos. Facet w dużych, czerwonych okularach biega po ulicy. Ta powoli wraca do swojej naturalnej formy. Ja czmycham przez otwór w papierowej słomce niczym pan Twardowski i zostawiam po sobie w niej list do Małego Księcia. A co w nim było. Długo by opowiadać.
Kolejny temat: W puszce Coca-Coli®
Termin: 15.08.2020