sobota, 30 maja 2020

Nikt nie spodziewał się radosnych konkwistadorów.

W sali lustrzanej


Kontynuacja serii "W barokowym pałacu".

Kiedy przeszłam do pokoju lustrzanego, ogarnęła mnie cisza. Powietrze było tu jakby nieruchome. Drobinki kurzu nie tańczyły wesoło. Światło słoneczne nie dobiegało z zewnątrz. Zamknięte okiennice złowrogo trzeszczały.

Poczułam się, jakbym została zamknięta w drewnianej skrzynce. Tylko garstkę ziemi położyć obok mojej głowy. Brak też lichej poduszeczki, na której mogłabym położyć swoje zmęczone pląsami ciało.
Na przykrytej białym dywanem podłodze dawno nikt nie figlował. Dawno pokój ten nie widział kolorowych tunik, zgrabnych garsonek i fraków. Przed wielu laty bawiła się tu śmietanka towarzystwa, dziś marsza żałobnego gra tylko cisza. W tej przestrzeni poczułam się, jakbym była mała i naga. Wobec ozłacanych ram lustrzanych połyskujących mimowolnie na ścianie, moje odzienie wyglądało żałośnie i nędznie. Miałam wrażenie, jakbym umarła i znalazła się bardzo daleko od łąk zielonych, jakby już nic nie miało na mnie czekać. Nic, tylko pustka i sen.

I w sen zapadłam – długi, gwałtowny, niespokojny. Wokół mnie zebrały się panie o kształtach Rubensa i panowie z dorodnymi brodami i wąsami. Część z tych osób ubrana była w sprane suknie, zbyt często zakładane na huczne zabawy. W pewnym momencie podeszła do mnie jedna z kobiet. Podała mi zszarzałą dłoń i zaprosiła do kręgu. Weszłam doń i zaczęłam tańce razem z nimi. Po chwili dopiero zorientowałam się, że część z tych osób nie żyje, zaś ich ciało znajduje się w fazie rozkładu. Były to głównie kobiety. W pewnym momencie chciałam uciec, ale moje nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Bezradnie poddałam się temu dziwnemu rytmowi narzuconemu przez kostuchę. Wówczas zabrzmiał dzwon, wybiła północ. Już myślałam, że czar pryśnie, a biedny Kopciuszek znowu zgubi pantofelka. Ale czar nie prysł, nadal tańczyliśmy ponurego walca, a z każdym taktem dochodziły do nas nowe marionetki i lalkarze, dewotki i kaznodzieje, białe damy i zacni panowie, chłopcy i dziewczęta, starzy i młodzi. Sala się zapełniała, obejmując każdą nową osobę przejmującą ciszą i pustką, jaką po sobie zostawili, wychodząc z domu.

Już zegar prawie skończył wybijać godzinę dwunastą, gdy otworzyłam oczy. Moje never ending story jeszcze się nie zaczęło. Tak przypuszczam. Rozejrzałam się po sali. Byłam na niej tylko ja i lichy cień. Ucieszyłam się nieznacznie. Tylko na chwilę, bo wówczas drzwi uchyliły się z piskiem. Wszedł przez nie ubrany niczym do walki mężczyzna, podśpiewując wesoło:

„Bum cyk-cyk i rata-rata
Nie ma to jak los pirata.
Kto na drodze jego stanie,
Temu kasza na śniadanie...”

Mężczyzna ów wyglądał raczej na Hiszpana niż na pirata. Zdziwiona podeszłam doń bliżej, ale jakby mnie nie zauważył. Zrobiłam zatem kilka kolejnych kroków w jego stronę, ale on odwrócił się ode mnie i spojrzał na drzwi, które tym razem otworzyły się z impetem. Przeleciało przez nie kolejnych 4 mężczyzn. Upadając na ziemię zdołali tylko wykrzyczeć:
- Nikt się nie spodziewa radosnych konkwistadorów! 


Pierwszy mężczyzna spojrzał na nich z dezaprobatą i mruknął niezadowolony:
- Co za idioci...

Pozostali chyba to zauważyli, szybko, potykając się o siebie wstali i otrzepali podniszczone odzienie. Wyszli na korytarz i nim minęła minuta, znów rzucili się na drzwi, lecz i tym razem efekt był opłakany. Dopiero za trzecim razem zdołali się nie wywrócić o siebie.

Ten, który jako pierwszy wszedł do pokoju, podszedł do grupy, poklepał jednego z nich po ramieniu, rzecząc:
- Brawo, Hernanie Cortez. Podbiłeś pół świata niewiernych, zdobyłeś Meksyk, wzbogaciłeś się o nowe dobra i ziemię, ale też wszedłeś do pokoju, nie podbijając sobie ani innym oka. Brawo, król Hiszpanii zapewne będzie z Ciebie bardzo dumny.
- Dziękuję za Twe słowa uznania. – odpowiedział Cortez, po czym podał wskazując trunek w ręce. – To co, jeszcze po szklaneczce? 
- Jam może ślepy, ale nie głupi – powiedział pierwszy i zasiadli do stołu, z tym, że stołu im ubyło i padli obaj na pozostałych kamratów, którzy jeszcze chwilę temu zasiadali do poczęstunku. 


Przyglądałam się tej scenie z niedowierzaniem. Oto stało przede mną pięcioro zdobywców świata, którzy nie domagali z własnym ciałem. I byłoby wszystko super, tylko dlaczego znalazłam się w Andaluzji...? 

Kolejny temat: Śmieciowózkiem w piękny rejs,

Termin: 13.06.2020

Poprzedni tekst: w barokowym pałacu.
Następny: W Andaluzji

sobota, 23 maja 2020

Zjedz burgera wege


Zjedz mnie…
Schrup mnie
bez poczucia winy…
Bez obawy o kalorie
czy czerwień tryskającą
z krwistego mięsa…


Zjedz mnie…
Jestem wege…
Rośliny w końcu nie czują bólu…



Rośliny nie czują


nic…



Zjedz mnie,
schrup mnie,
pałaszuj z uśmiechem na ustach!



Rozkoszuj się moim

sMackiem!




Zjedz mnie…

Nikt nie usłyszy

moich krzyków…




<wpadająca w ucho melodia> I’m lovin’ it!





Następny temat: Gdzie zaginęła głowa.
Termin: 6.06.2020




sobota, 16 maja 2020

Nie ponimaju

Boże Ojcze Wszechmogący
W niebie na tronie siedzący
Pomnóż myśli moje małe,
By przyniosły Tobie chwałę.
Ty człowiecze, mały, biedny,
Słuchaj modłów, płaczów rzewnych,
Byś u progów bram Piotrowych
Był do przyszłych żyć gotowy.
Nikt nie ujdzie śmierci władzy,
My wobec niej mali, nadzy.
Więc się szykuj młody, stary
Na śmiertelne lekcje, kary.
Co przyniesie nam kostucha?
Kto chce wiedzieć, niechaj słucha.

Polikarpus przed wiekami
Chciał ze śmiercią wymienić się zdaniami,
Aby pięknie móc umierać,
Nie jako skórę z ciała zdzierać.
Dane mu to było, wiecie,
By mógł piękną śmierć mieć w świecie.
Co mędrcowi rzekła ona?
„Lękasz się, jakbyś miał skonać...
Lecz nie lękaj się tym razem,
Bo gdy stanę przed obrazem
Twym za raz następny
Bardziej będziesz zlękniony, posępny”.

Od tych czasów lat minęło
Chyba z 500, coś się wzięło
Przewinęło.
Coś zmieniło? Kto to wie?
Co się stało, jak i gdzie?

Dziś my nowych mędrców mamy,
Chociaż imion ich nie znamy.
Jeden z nich w ubogiej szopie
Już swój własny dołek kopie,
By w śmiertelnym zadumaniu
Schować się w własnym mieszkaniu.
Już niewiasta biała kroczy,
Widać u niej wzrok złowroczy,
Widać u niej piersi nagie,
Spod sukienki – dłonie śniade.
Podkrążone lica obie,
Długi nos złamany w sobie,
Włosy jakby poszarpane,
A na włosach wianki sprane.

„Jaśku mój mnie tak zostawił,
Jaśku kochał, i tak sprawił,
Żem się śmierci doczekała
I sama Kostuchą stała.
Czemuś więc mnie wzywasz, panie?
Nic ci ze mną się nie stanie.
Chociaż władzę mam w tych dłoniach,
Choć uczestniczę w pogoniach,
Choć mi podlega kaskader,
Co ma wiary w siebie wiele nader,
Choć nie wolnym od mej władzy,
Andrzej, Lech, Piast, ludzie nadzy...
Nie miej strachu w sercu swoim,
Przyjrzyj się dziś licom moim.
Bo w następnym mym spotkaniu
Nie trwać będziesz w oczekiwaniu”.
A magister rzecze smutnie:
„Kosa Twoja nos mi utnie!”
„Eże mistrzu drogi Twojej,
Pozwolisz, że z łaski swojej
wskażę Ci, że w dłoni mojej
Nie mam żadnej kosy swojej.
Ani sierpa też żadnego
Ani miecza też innego.
W mej dłoni nie spałam świecy,
Piasek w klepsydrze nie leci,
Ni zegarka na mej dłoni.
Co Cię tak przede mną broni?”

Mistrz powoli z dziury wstaje,
(chyba dzielnego udaje).
Stanął wnet na obie nogi,
Wyprostował się, aż srogi.
Śmierć się jakby wnet zmalała.
Jeszcze bardziej pobledziała.
Oczy swe spuściła na dół,
Wówczas jakby pękła na pół.
Mistrz zadaje swe pytania:
„Mam Ci wiele do zadania.
Z jakiej Śmierci ty krainy?
Czyżbyś była z Ukrainy?
Gdzie Twa matka, ojciec Twój,
Kto twój ślubny trzyma zwój?”
Kostucha swe oczy wzniosła.
Jakaś mała jest, lecz wyniosła
I tak mówi do rozmówcy:
„Jacyś wszyscy tak mali, krótcy,
Przecież w świecie tak globalnym,
Nie można być aż tak lokalnym.
Nikt nie oprze się mej mocy,
Rano, we dnie, w wieczór, w nocy.
Gdy mnie wezwiesz ku pomocy,
Strzelę w Ciebie niczym z procy”.
„Nic nie dadzą w banku zera,
Sześć, niczym u milionera?
Nie pomogą czeki grube?
Ni mężczyzny ciało chude?
Nie pomoże koń pod blachą,
Ostatecznie z kawą ciacho?”
„Eże, Jaśko mnie zostawił,
On tak samo dawniej prawił.
On też obiecywał krocie,
Aż skończyłam w tej miernocie.
Jakże ty od Jaśka mniejszy,
Miałbyś dla mnie być cudniejszy?
Nie pomogą żadne cuda.
Próbuj, może Ci się uda... „
Wtem magister się zamyślił,
Jakby mu się wnet sen przyśnił,
Lecz po chwili znowu ożył,
Już się tak Śmierci nie trwoży,
Tedy śmielej nieco pyta:
„Wejdziesz ze mną do koszyka?
Spróbujemy smaków nowych,
Zamiast znanych już, gotowych.
Poznasz nowe obyczaje,
Nowych ludzi, nowe kraje.
Co przyniesie ci posucha?
Będziesz tak żyć bez pastucha?”
Śmierć mu na to odpowiada:
„Jam nie głupia, ale blada.
Co mi pastuch dopomoże,
Chyba tylko rzepak, zboże,
Może cukrowych buraków,
Kilka desek spod tartaku.
Nie rozumiesz, że Kostucha
Kocha nie ciało, lecz ducha.
Nie obchodzi mnie majątek,
Ciało dobre, ciało skąpe...
Nie dla mnie są kosztowności
Ni inne rozmaitości.
Potrawa mi też nie leży
Na żołądku czy odzieży.
Chcesz mnie pojąć, pojmij proszę,
Lecz żalów ja Twych nie znoszę.
Nie odzieje mnie Marynarz,
Poliglota, weterynarz,
Nie polubi mego ciała
Piekarni ekipa cała.
Od dłoni mojej z daleka
Stoją dekarz i aptekarz.
Lecz ja wezmę wszystkich ich
Na wielkich posłańców swych”.
„Droga śmierci, powiedz zatem,
Czemuś jest lekarzy katem?
Jaka zatem jest sens walki
O los wiecznego życia kalki?”
„Mówisz, że ów ci zbrodniarze,
Co nazywasz ich lekarze,
Jako mieliby mieć moc dać życie.
Ech... Czemu na mnie się skarżycie?
Każdy dzień miał urodzenia,
Dla każdego dzień zemdlenia”
„Śmierci moja, lecz gdy się schowam,
To czy życie swe zachowam?”
„Już się przede mną chowali,
Lecz się potem gotowali
W cudzym domu niczym świnie.
Kto ucieka, niechaj ginie!
Inni w szafie się zamknęli,
Od niedzieli do niedzieli,
Inni o nich zapomnieli,
W piekle potem Ci spłonęli.
Chcesz wykopać dziurę całą,
Dalej, szybko, żywo, śmiało.
Niechaj inni jeno patrzą,
Jako Cię tam biorę na czczo.
Nie uciekniesz mojej sile,
Choć biegniesz, zostaniesz w tyle.
Czy rozumiesz, com Ci rzekła,
Byś nie przeszedł bramy piekła?"
„Jestem zostawiony chyba na rozstaju,
Od początku powtórz, bo nic nie pojmaju".



Nowy temat: Nikt się nie spodziewa radosnych konwiskadorów. 
Termin: 30.05.2020

sobota, 2 maja 2020

Modlitwa do Podomnych

Modlitwa dla Podomnych

Boże Ojcze Wszechmogący
W domu na tronie siedzący, 
Miej w opiece Kraj nasz cały, 
Którym trzęsie strach niemały. 

Od wulgarnych zapożyczeń, 
Od niemiłych ludziom życzeń, 
Od po stokroć słów bluźnierczych, 
Od wybryków nieszermierczych, 
Od wiadomej światu zguby, 
Od nieznanej sobie luby, 
Od zarazy, krwi, wyrzeczeń, 
Od wzajemnych swych zaprzeczeń. 
I od synów niepokornych, 
Od obiadów niewybornych, 
Od swych mebli niesprzątanych, 
Od zwierzaków niekochanych.
Od wrażliwej nadto żony, 
Od zjadliwej jej matrony, 
Od niewyrzuconych śmieci, 
Od nieposłuchanych dzieci. 
I od braku Internetu, 
Od pustego w banku czeku, 
Od nadmiaru pracy zdalnej, 
Od rozmowy łatwopalnej. 
Od kolacji nazbyt głośnej, 
Od sąsiadki nadto sprośnej, 
Od nawału gwary wkoło, 
Gdy pracując, jesteś szkołą. 
Od weekendu tożsamego
Z resztą tygodnia całego. 
Od poranka, co w południe
Dzień zakłóca jakby złudnie. 
Od zepsutej wnet zmywarki, 
I od niepiorącej pralki, 
Od kuchenki bez palnika, 
Od odprutego guzika,
Od filmu zatrzymanego
I od jedzenia starego. 

Racz wysłuchać Boże Wielki, 
Naszej ogromnej udręki, 
Wybaw, Panie, nas z żałości, 
Oddał od nas te przykrości. 
Niech już nic nas nie oddała, 
Ale izolacja scala. Amen











Nowy temat: Ni panimaju.

Termin: 16.05.2020